Festyn Gwiazd NBA
Czy to my się zestarzeliśmy, czy to Weekend Gwiazd już nie porywa? Coraz częściej słyszy się głosy, że to tylko niepotrzebna przerwa od prawdziwych meczów, festyn gwiazd. Infantylna zabawa dla mniej wymagajacych widzów, albo dla dzieci, żeby zachęcić ich do oglądania ligi na codzień.
Osobiście pamiętam czasy, kiedy z wypiekami na twarzy czekało się na sobotnie konkursy, na niedzielny Mecz Gwiazd. Ale to były czasy, kiedy mieliśmy ograniczony dostęp do NBA w Polsce, kiedy Weekend Gwiazd czasami był jedyną taką okazją w roku, żeby zobaczyć gwiazdorów nie pokazywanych w trakcie sezonu drużyn. Wreszcie, to był czas popisów fruwającego nad obręczą Vince’a Cartera i czas wielkiej rywalizacji Allena Iversona z Kobe Bryantem czy innymi gwiazdami. Jeszcze na początku tego wieku Iverson miał wiele do udowodnienia, a my, jako fani Sixers i jego samego, cieszyliśmy się z każdego jego punktu, każdej asysty. To wtedy były najlepsze Mecze Gwiazd, żeby tylko wspomnieć ten z 2001 roku. Tego typu widowisko zawsze pozbawione było zaawansowanej obrony, ale 10-15 lat temu można było odczuć, że zawodnikom zależy bardziej i że w finałowych kwartach gra staje się zacięta i emocjonująca. Albo przynajmniej tak teraz wspominają to starsi kibice.
Bo dzisiaj tego brakuje – gwiazdy chcą się pokazać, wykreować i dobrze bawić. Tylko tyle i aż tyle. Specjalnych rywalizacji nie ma, a jeśli są, to nie budzą już takich emocji. Za to ilość dodatkowych atrakcji na parkiecie przy byle przerwie, ilość konkursów dla widzów w hali i przed telewizorami jest ogromna. Twitty i tagi na facebooku to już obowiązek. Ostatnio dodano nawet pokaz mody! Co roku inne koszulki, żeby zarabiać na ich sprzedaży. Od jakiegoś czasu mini-koncerty w przerwie niedzielnego meczu. Brakuje tylko klaunów i małpek, będzie cyrk z prawdziwego zdarzenia!
Mnie najbardziej irytują koszykarze odpowiadający na banalne pytania dziennikarzy. Nie dowiemy się niczego ciekawego, bo co ma powiedzieć zawodnik pytany o wrażenia z Weekendu (może tylko kilkakrotnie „fine” albo „great”), albo pytany jak będzie grał jego zespół w drugiej połowie sezonu (przecież zawsze będzie „better”, bo wszystkie problemy będą „figured out”). Trochę to przypomina Czerwony Dywan przed rozdaniem Oscarów – w obu przypadkach entuzjazm dziennikarzy nie zna granic, w obu przypadkach gwiazdy odpowiadają ogólnikami na ogólne pytania i sprawiają wrażenie, jakby chcieli już usiąść na swoje miejsca.
Nie chodzi już tylko o sam Mecz Gwiazd. Popjedynek wschodzących gwiazd co roku zmienia format albo nazwę, albo jedno i drugie, żeby zachować atrakcyjność. Lepiej jednak obejrzeć jego skrót z najlepszymi wsadami, bo na ile emocjonujące może być bieganie przez 40 minut od kosza do kosza, bez taktyki, bez obrony, bez wysiłku. Formuły konkursu wsadów zmenić za bardzo się nie da, a że wszystkie wsady już widzieliśmy, to powoli staje się to najmniej zaskakująca rywalizacja – poza sytuacją z 2006 roku, kiedy najbardziej zaskakujące było okradzenie z tytułu Andre Iguodali, czego każdy szanujący się fan Sixers nie może do dzisiaj przeboleć ;-) Zawodnicy wiedzą, że praktycznie nie da się już wymyślić wsadu, którego jeszcze nie widzielismy, prześcigają się więc w wymyślaniu aranżacji. Już nie wypada skakać przez stojacego zawodnika, więc próbują przez cheerleaderki, krzesła, a nawet samochód. Jak to nie pomoże, to zawsze można przebrać się za Supermana, albo wziąć rozpęd z trybun. Konkurs umiejętności ciekawy nigdy nie był, a Mecz Legend jest przykry, kiedy patrzymy jak wiek i brak regularnych treningów z podziwianych niegdyś gwiazd zrobiły powolnych, spasionych emerytów. I pozostaje nam konkurs rzutów za trzy punkty, który teoretycznie najnudniejszy, w praktyce może dostarczyć najwięcej wrażeń i nerwów.
Ale z Weekendu Gwiazd nikt nie zrezygnuje, bo za bardzo zyskuje na nim liga, która zarabia miliony na transmicjach, koszulkach i gadżetach, która przyciąga najmłodszych kibiców i promuje się na całym świecie. Dzieciaki, którzy oglądają ligę od niedawna, wciąż są Weekendem Gwiazd oczarowani, tak jak my byliśmy ponad dekadę temu – nie ma co się temu dziwić.
Zyskują jeszcze koszykarze, bo dla nich wybór na Mecz Gwiazd to wielki zaszczyt, potwierdzenie swojego statusu. W encyklopediach czy na stronach o NBA ilość występów w ASG to wciąż jedna z pierwszych i najważniejszych statystyk przy nazwiskach zawodnika, chyba tylko za ilością zdobytych nagród MVP i tytułów mistrzowskich. I to nie dziwi, bo o ile weterani pokroju LeBrona Jamesa, Kobe Bryanta czy Tima Duncana zapewne nie przejmują się, czy zagrają w jednym Meczu Gwiazd więcej czy nie, to dla zawodników typu Jimmy Butler albo Anthony Davis robi to dzisiaj różnicę. Możemy teraz patrzeć na to sceptycznie, ale gdyby to „nasz” Marcin Gortat został w tym roku wybrany (a mało brakowało!) to pialibyśmy teraz z zachwytu i mówili o ogromnym zaszczycie i osiągnięciu dla Polaka i Polski w ogóle.
Dlatego zamiast narzekać, możemy zrobić sobie po prostu kilkudniową przerwę od NBA, albo oglądać Weekend Gwiazd, żeby tylko dopingować przedstawicielom Philadelphii 76ers. A najmłodszym kibicom albo wszystkim tym, którzy starymi tetrykami jeszcze nie są i potrafią się bawić podczas Weekendu Gwiazd NBA, nie zabierajmy przyjemności z tych trzech dni „radosnej” koszykówki w roku.
Bardzo dobry tekst. Od kilku lat nie oglądam już ASW, w ogóle mnie do tego nie ciągnie. Wczorajszy mecz obejrzałem do połowy i stwierdziłem, że jest tak nudny, że masochistą nie jestem i dalej nie będę się męczyć. Natomiast na początku mojego interesowania się NBA, czekałem tylko na ASW. To były czasy kiedy ojca musiałem pytać się, czy będę mógł tak późno oglądać telewizję, nastawiałem sobie budzik, żeby na pewno nie spać i czekałem, fascynowałem się tym wydarzeniem. A teraz nawet skrótów nie chce mi się oglądać. Nie imponuje mi mecz, w którym nie ma obrony, a wszyscy starają się grać tylko pod publikę. Duo bardziej wolę oglądać takie efektowne zagrania w meczach sezonu, wtedy to robi naprawdę wrażenie