Wolves – Sixers 94:118
Po pokonaniu najlepszego zespołu konferencji zachodniej, Sixers polecieli do Minnesoty zmierzyć się z najgorszym. Pierwsza połowa stała pod znakiem fatalnej skuteczności, więc obie drużyny grały jak równy z równym. Dopiero w drugiej Szóstki wróciły do swojej formy, ostatecznie rzutowo wypadli lepiej niż przeciwnik i wygonili Wilki do lasu. MVP spotkania został oczywiście Joel Embiid zdobywając 37 punktów, 11 zbiórek i 3 asysty w 26 minut gry (10/19 z gry i 16/18 z wolnych).
Sixers spudłowali 9 z pierwszych 10 rzutów meczu i na przestrzeni pierwszej kwarty nie przekroczyli 25% skuteczności. W grze trzymała ich tylko dobra gra Embiida (11 punktów i 6 zbiórek w tej kwarcie) i umiejętność wymuszania fauli (13/13 z linii rzutów wolnych!) co sprawiło, że ta kwarta zakończyła się remisem.
Druga ćwiartka niewiele zmieniła, goście (może poza Maxey’em) nie mogli znaleźć drogi do kosza, a Embiid dalej stawał na linii wolnych, zdobywając w pierwszej połowie 21 punktów (z czego 12/12 z wolnych). Wolves jednak po połowie przegrywali 49-53, głównie ze względu na niewiele lepszą skuteczność (39% do 35%) i ogólną nieporadność w ataku.
W trzeciej kwarcie wszystko wróciło już do normy, a mecz zaczęło się wreszcie przyjemnie oglądać. Dominacja Embiida, który zdobywał punkty z każdego niemal możliwego miejsca, oraz dobra skuteczność za trzy sprawiła, że Sixers odskoczyli Wilkom. W pewnym momencie zaczęli ich w kontrach ogrywać jak dzieci, dzięki czemu ich przewaga urosła do 17 punktów. Po trzech kwartach 88-74.
Finałową część gry Embiid przesiedział w całości na swoim krzesełku, a rolę lidera przejął Harris. Kiedy na 5 minut przed końcem przewaga sięgnęła już 26 punktów, resztę meczu dograli gracze rezerwowi. Tak właśnie należy wygrywać z przeciwnikiem z dołu tabeli!