Mniej znane oblicze Bretta Browna

Brett Brown podczas Weekendu Gwiazd 2020 zrobił sobie kilkudniową przerwę. Pojechał do rodzinnego Maine w stanie Portland i wynajął mieszkanie przez Airbnb, żeby w spokoju oczyścić umysł. To nie odosobniona wycieczka, tylko coroczny rytuał, na który składają się liczne rutyny szkoleniowca Sixers, takie jak śniadania z obecnie 85-letnimi rodzicami, posiłki w ulubionej restauracji czy spacery z psem Jackiem.

Po prostu staram się dobrze zorganizować swój wewnętrzny świat i skupiać się na tym, co najważniejsze.

Nad czym zastanawiał się wtedy Brett Brown, co wypełniało jego myśli? Może starał się znaleźć sposób na lepszą grą swojego zespołu? Sixers zakończyli przebudowę sukcesem, udowadniając, że w „tankowaniu” jest metoda. Ale ostatnie dwa sezony skończyli w drugiej rundzie play-offs i zanosiło się na to, że w sezonie 2019/20 nie stać ich na nic więcej. Być może Brown starał się znaleźć rozwiązanie, które uratuje nie tylko ten sezon, ale też jego posadę? Może przeniósł się wtedy myślami do czasów, kiedy nie miał podobnych zmartwień, a jego przygoda z NBA dopiero się rozpoczynała?


 

Kiedy zadzwonił telefon latem 1998 roku, Brown nie był specjalnie zajęty. Tego dnia miał wolne. Podobnie jak przez cały rok. I trzy poprzednie. Po niespełna czterech latach od straty pracy, sprawy finansowe nie zaprzątały mu głowy, bo przez ten czas otrzymywał wynagrodzenie od byłego pracodawcy.

Po drugiej stronie telefonu był R.C. Buford, generalny menedżer San Antonio Spurs. Widział swojego rozmówcę, poznanego osobiście przed laty, w roli kogoś, kto pomoże mu w programie rozwoju zawodników. Brown zgodził się, z ekscytacją myśląc o nowej przygodzie. Kupił bilet z Australii do Teksasu. Przez rok pracował za darmo jako stażysta, na meczach siedział przy ławce trenerskiej, robił notatki. Zauważono jego profesjonalne podejście do obowiązków i niezwykłą etykę pracy. W tym samym, skróconym przez lockout sezonie, Spurs zdobyli swój pierwszy tytuł.

Brown po tym doświadczeniu wrócił do Australii prowadzić Sidney Kings przez dwa kolejne sezony. W 2002 roku odebrał kolejne międzynarodowe połączenie. Ponownie od Buforda. Drużyna z San Antonio zmagała się z podobnymi problemami z centrum treningowym, co jeszcze niedawno Sixers. Nie mieli gdzie ćwiczyć i musieli wynajmować małe i niewygodne obiekty, najczęściej od lokalnych szkół. Ale to się miało zmienić. Spurs otwierali właśnie nowoczesne centrum treningowe i pomyśleli o Brownie jako o kierowniku ds. rozwoju zawodników.

Nie było się nad czym zastanawiać. Brett nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni spakował walizki, aby obrócić swoje życie o 180 stopni. To było jak spełnienie marzeń. Samodzielna posada, swoboda w podejmowaniu decyzji, dobry kontrakt oraz prawdziwe wynagrodzenie. I koszykówka na najwyższym poziomie. A ta była przecież jego pasją od czasów szkoły średniej, w której grał dla swojego ojca.


 

Bob Brown był człowiekiem starej daty. Był trenerem, z którym zapewne nie zdołał by się zaprzyjaźnić Allen Iverson. Zabraniał długich włosów, nie tolerował tatuaży. Kazał swoim zawodnikom zakładać nakrycie głowy, kiedy tylko opuszczali szatnię. Bynajmniej nie z powodu brzydkiej pogody, oj nie. Twarde reguły, dyscyplina i szacunek to były wartości, którymi żył Bob Brown. I ten szacunek zdobył w Maine również dla siebie, gdzie jako wieloletni trener szkół średnich stał się prawdziwą legendą sportu, osiągając całkowity bilans 476-154 i wygrywając cztery tytuły stanowe.

Z kolei jego syn szybko udowodnił, że powiedzenie „niedaleko pada jabłko od jabłoni” nie zawsze musi być trafne. Wrodzona zadziorność, zamiłowanie do wygłupów czy „wkręcania” kumpli i uganianie się za dziewczynami… Przecieracie oczy ze zdumienia? Tak, to cały Brett Brown z czasów nauki w szkole średniej. Dodajmy do tego bujną czuprynę i już wiemy, że w domu Brownów niekiedy było naprawdę gorąco. Nie tylko w domu, bo zdarzało się, że Bob wyrzucał syna z sali w środku treningu. Mimo to Brett teraz przyznaje:

Jednak grania dla niego nie zamienił bym na nic innego.

Brett Brown uczył się i grał w Rockland High School, zanim na ostatni rok 1978/79 przeniósł się do South Portland High School, gdy jego ojciec dostał tam pracę. Był w jego zespole podstawowym rozgrywającym. Wykorzystał jednyną taką szansę i wygrał wszystkie rozegrane 29 mecze, zdobywając mistrzostwo stanu. Szybka gra ofensywna i wymuszanie strat w obronie bardzo mu służyły. Chyba styl gry Sixers nieco nam to przypomina, prawda? Brett spisywał się na tyle dobrze, że wypatrzył go legendarny trener uniwersytecki Rick Pitino, dla którego Brown kontynuował karierę sportową na uniwersytecie.

Jeśli myślicie, że Brett podczas lat spędzonych w Boston University (1979-83) mógł wreszcie odpocząć od surowych zasad wychowawczych ojca, to jesteście w dużym błędzie. Pitino wiedział, że jego podopieczni nie są przesadnie utalentowani, rozwiązanie widział w zabieganiu rywali. W tym celu organizował po dwa treningi dziennie na sali, w której zegary były zasłonięte, a okna zaklejone. W niedzielę, dzień odpoczynku, Boston Terriers trenowali aż trzy razy, bo Pitino nie chciał, żeby jego zawodnicy przesiadywali w barach odpoczywając po trudach tygodnia. Do tego krzyczał, przeklinał, karał. To, co w dzisiejszych czasach nie mogłoby mieć miejsca, wtedy nie budziło większej sensacji.

Brett z początku był na skraju wyczerpania fizycznego. Kiedy już przyzwyczaił się do morderczych treningów, to dał się poznać jako jeden z najszybszych i najinteligentniejszych zawodników na boisku. Zawsze szukał okazji do poprawy, zawsze wykazywał się ogromną etyką pracy. Być może dlatego Pitino wiele mu wybaczał. Zawadiacki charakter Browna nie został bowiem w Maine. Z nabyciem pewności siebie wróciła ochota na głupie żarty, nawet w stosunku do trenera, chociaż Brett wiedział, że będzie go to zawsze kosztowało wiele karnych rundek do przebiegnięcia.

W 1983 roku zespół Ricka Pitino awansował po raz pierwszy od 1959 roku do NCAA Tournament, a Brown skończył uniwersytet na drugim miejscu w historii pod względem ilości asyst. Został w szkole jeszcze rok w charakterze asystenta, po czym zapomniał o koszykówce, decydując się poprowadzić życie w zupełnie innym kierunku. Dzisiaj wiemy, że nie na długo.

W 1985 roku Brett Brown zaczął pracować dla giganta telekomunikacyjnego AT&T w dziale sprzedaży. Nie ma to jak wystrzelić się w odpowiednie czasy! Lata 80-te to oczywiście dekada, w której rozpoczął się boom telekomunikacyjny i w ten oto sposób zaledwie 25-letni Brett zaczął zarabiać więcej, niż mógł wydać. Jego wypłata przekroczyła kilkakrotnie to, co przynosili wspólnie do domu jego rodzice, dwójka skromnych nauczycieli z prowincjonalnego miasteczka. Brown zapamiętał to, co wyniósł z domu, miał też głowę na karku i zaczął inwestować w nieruchomości. Ale od początku czuł, że nie należy do świata, w którym się znalazł. Korporacja nie karmiła jego ambicji. Praca od 9 do 17 szybko go zmęczyła. Czegoś tu brakowało, może odgłosu piłki odbijanej od parkietu?

Na tym etapie byłem bardzo zagubiony. Tak naprawdę nie wiedziałem, co chcę robić.

Wtedy bez większego żalu zdecydował się na to, o czym marzy z pewnością wielu z nas. Niczym współczesny backpacker rzucił pracę, spakował się i kupił bilet w jedną stronę na kraniec świata. Podróżował od Fidżi do Thaiti, przez Australię do Nowej Zelandii. Przez cały rok. Podziwiał Wielką Rafę Koralową. Podrywał kolejne piękne dziewczyny. Własnoręcznie łowił i przyrządzał dla siebie owoce morza, które popijał piwem (ewentualnie otwierał kolejną butelkę złotego trunku, zajadając się do niej owocami morza). Ach, zamarzyłem się… No cóż, kto bogatemu zabroni!?! Niestety ta sielanka nie mogła trwać wiecznie, a powód mógł być tylko jeden.


 

Anna była inna niż wszystkie. Sześć lat młodsza córka farmera, mieszkała w pobliżu miejsca, w którym zatrzymał się Brett. Niby blisko, ale jednak Brown musiał się udać na drugi koniec świata, żeby ją odnaleźć. A teraz nie potrafił zapomnieć. Dwa lata po rzuceniu wszystkiego, trzeba było pokazać, że jest się mężczyzną; wziąć odpowiedzialność za przyszłość, znaleźć pracę, wrócić do normalności.

Nowa Zelandia okazała się dobra na sam początek. Brown złapał kontakt z miejscową drużyną koszykarską Altos Auckland. Miał szczęście, bo zwolniła się akurat posada trenera. List polecający od Ricka Pitino, wtedy już asystenta szkoleniowca Knicks, załatwił sprawę. Brown wciąż do końca nie wiedział, co robi, ale trenerka sprawiała mu radość. Wdrożył więc jedyny system, jaki znał, oparty na dyscyplinie i świetnym przygotowaniu fizycznym swoich zawodników, które miało ukryć widoczne gołym okiem braki talentu.

Brett jednak nie zagrzał miejsca w krainie Hobbitów. Chcąc być bliżej Anny, po kilku miesiącach przeniósł się do Melburne w Australii, gdzie jego wybranka spędzała wakacje. Tam też oświadczył się i wziął ślub. Otrzymał krzesełko asystenta trenera Melbourne Tigers, pracował również z młodzikami i zajmował się marketingiem. Człowiek – orkiestra. W 1992 roku został na krótko samodzielnym trenerem drugoligowych Boomers. Kilka miesięcy później najmłodszym trenerem w historii australijskiej NBL – w wieku 31 lat powierzono mu stanowisko trenera North Melbourne Giants.

Jego zawodnicy ubóstwiali Bretta, a on był w najlepszej formie. Pełen energii, pasji do koszykówki. Uwielbiany za poczucie humoru i uproszczanie wszystkiego. Zachęcał do oddawania rzutów za trzy dalej od linii, podobnie jak dzisiaj robi się to w NBA. Uczył i rozwijał swoich podopiecznych, wydobywając z nich co najlepsze. Giants stali się jedną z czołowych drużyn. W 1994 roku zdobyli tytuł mistrzowski, w tym samym roku Brown został uznany Trenerem Roku. Ale po kilku latach sukcesów, zaczął się wypalać.

Jego podopieczni byli coraz młodsi, a tracone przez nich prowadzenia w poszczególnych meczach coraz większe. Znacie tą historię, prawda? Pasja Browna gdzieś ulatywała, a do drzwi jego biura zapukali całkiem nowi goście: frustracja w towarzystwie presji i narastającej niecierpliwości. Brown był coraz mniej wyrozumiały dla swoich zawodników. Ci grali coraz słabiej, aż wreszcie w 1998 roku osiągnęli pierwszy od lat ujemny bilans 9-21. Obyło się bez konsekwencji kadrowych, bo przeżywający akurat poważne problemy finansowe zespół rozwiązał się. Właściciele jednak postanowili wywiązać się z umowy, więc Brown dalej otrzymywał wypłatę i po raz drugi w życiu nic nie musiał robić i nie martwić się o finanse. Tym razem czas beztroski skończył się dużo szybciej, niż ostatnio, bo po kilku miesiącach odebrał wspomniany już wcześniej pierwszy telefon z San Antonio.

Bruce Bowen chwalił go za ciężką pracę i dostępność na każde zawołanie. Manu Ginobili uważał go za „ulubioną osobę na świecie” i uznał za ojca swojego sukcesu. Nic dziwnego, że w 2007 roku Brown awansował na stanowisko asystenta trenera Gregga Popovicha. Ostatecznie ze Spurs zdobył cztery tytuły mistrzowskie i reputację kogoś, pod kogo okiem rozwijają się nieoczywiste talenty.


 

W 2013 zadzwonił niespodziewanie kolejny ważny telefon. Numer Browna wybrał Sam Hinkie, świeżo upieczony generalny menedżer Philadelphii 76ers. Dzisiaj, siedem lat później, Brett Brown jest drugim trenerem z najdłuższym stażem w historii Sixers (po niedoścignionym Billym Cunninghamie). Przez chwilę sam piastował funkcję GM’a, łącznie w Philadelphii pracował już pod okiem trzech z nich. Posadę tak jak zawsze otrzymał dzięki nieustannemu dążeniu do celu, wrodzonemu optymizmowi i entuzjazmowi, za co chwali go dumny ojciec:

[Po porażce – przyp.] Jest wściekły i idzie do łóżka. Rano wstaje i bum – działa dalej. Zawsze pozytywny. Zawsze idzie naprzód. Ja bym tak nie potrafił.

Dzięki tym samym cechom charakteru przetrwał ekstremalnie ciężki okres przebudowy i po sukcesie „Procesu” wprowadził Sixers po wielu latach przerwy do play-offs. Trudno jednak wierzyć, że Brown przetrwa następną przedwczesną eliminację w play-offs zespołu, który na tytuł mistrzowski czeka od 1983 roku.

Co zrobi w takiej sytuacji? W NBA na pewno znajdzie się wiele drużyn w trakcie przebudowy, szukających swojej tożsamości i mentora dla młodych zawodników, które będą zainteresowane usługami Browna. A może zmęczony presją zdecyduje się ostatni raz obrócić życie do góry nogami, zerwie z NBA i znowu wyląduje na którymś z krańców świata? W 2021 roku będzie szkoleniowcem reprezentacji Australii na olimpiadzie w Tokio, może więc wróci do krainy kangurów? Z australijską kadrą współpracował już w latach 1995-2003 jako asystent trenera oraz w latach 2009-12 jako główny szkoleniowiec. Z koszykówki na pewno nie zrezygnuje, bo jak sam przyznaje:

Nie śpię dużo. Dużo pracuję. I kocham to, co robię.

Brown lubi swoje rutyny. Wstaje codziennie po szóstej rano, zajmuje 15-letnim synem Samem, który jest rozgrywającym w Lower Merion High School (pozostałe dwie córki Julia i Lauren są już dorosłe i nie związane z basketem), a przed pójściem do pracy w dniu meczu uprawia jogging. Czy świeci słońce, czy pada deszcz, czy jest ciepło, czy z piorunami burze… Brown i tak wybiera się na około 6-8 kilometrowy bieg, najczęściej w pobliżu Wells Fargo Center. A najbardziej lubi biegać w śniegu. Twierdzi, że oczyszcza w ten sposób swój umysł i czuje się dzięki temu zdrowo. To również dobry czas na przemyślenia, a tematów Brettowi Brownowi z pewnością w najbliższym czasie nie zabraknie.



 

8 myśli na temat “Mniej znane oblicze Bretta Browna

  • 6 kwietnia 2020 o 19:57
    Permalink

    kolejny świetny artykuł na waszej stronie w przerwie od rozrywek (wkradła się mała literówka byłego pracownicy). naprawdę warto wspierać chłopaków za to ile pracy wkładają w prowadzenie tej strony. pozdrowienia i zdrowia dla całej redakcji!

    Odpowiedz
    • 7 kwietnia 2020 o 03:18
      Permalink

      To nasza pasja, więc tworzenie jest czystą przyjemnością. Ale każdy chce, żeby jego tekst miał jak najwięcej czytelników, dlatego bardzo doceniamy takie komentarze. Jak się podoba co robimy to mam dobrą wiadomość – w sobotę kolejny obszerny artykuł, tym razem od Mateusza. Również zdrowia życzę w imieniu całej redakcji :-)
      PS. Błąd poprawiony.

      Odpowiedz
  • 7 kwietnia 2020 o 11:50
    Permalink

    super artykuł, uwielbiam czytać o naszej drużynie i dowiadywać się „smaczków” ukrytych przed światłem dziennym. Pozdrawiam 6ers fam.

    Odpowiedz
  • 8 kwietnia 2020 o 20:10
    Permalink

    Aktywność spadła niemal do zera ale naprawdę micha się cieszy kiedy powstają nowe artykuły w tym jakże trudnym okresie. Niech was brak komentarzy nie zniechęca. Wchodzę codziennie, to już poranna rutyna, przyzwyczajenie jak picie kawy i na pewno jest nas więcej. Szacun za to i zdrowia życzę

    Odpowiedz
    • 9 kwietnia 2020 o 07:26
      Permalink

      W takim razie nie zniechęcamy się! Oddana garstka fanów jest zawsze lepsza, niż tysiące, którym wszystko jedno!

      Odpowiedz
  • 9 kwietnia 2020 o 12:32
    Permalink

    Nie komentuje zbyt często ale jestem tu kilka razy w tygodniu i serdecznie dziękuję za teksty.

    Odpowiedz
  • 9 kwietnia 2020 o 12:45
    Permalink

    Dzięki za wszystkie słowa, wiele to dla Nas znaczy :)

    Odpowiedz
  • 20 kwietnia 2020 o 12:02
    Permalink

    Więcej takich artykułów, prosze o wiecej.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *