„Trust the process”, czyli powrót na szczyt usłany pechem

Słowo „szczyt” użyte jest może troszkę na wyrost w odniesieniu do Sixers, którzy przecież dopiero się rozkręcają. To, co najlepsze, dopiero przed nimi, ale oglądając ich ostatnie mecze doszedłem do wniosku, że drużyna rozwija się w porażającym tempie. Szczególnie, jeżeli przyjrzymy się losom poszczególnych graczy.

Sezon 2011-2012 oprócz tego, że był sezonem skróconym z uwagi na tzw. lock out, również był ostatnim sezonem, w którym zawodnicy i kibice Sixers posmakowali atmosfery Play Offs. Przypomnijmy, że w barwach 76ers grali wtedy m.in. Andre Iguodala, Lou Williams, Jrue Holiday czy Elton Brand. Ten sezon jak i poprzednie to okres tzw. średniactwa i „zawieszenia w próżni”, do którego jak ulał pasowało powiedzenie „wyżej d… nie podskoczysz”. Po prostu ówczesny skład Szóstek, pomimo, że waleczny, zgrany i na wysokim poziomie, nie był w stanie pokonać najlepszych ekip i zawalczyć o najwyższe cele. Nic więc dziwnego, że zarząd klubu doszedł do wniosku, że trzeba coś zmienić, by Sixers znowu stali się marką. Taką, jak za czasów Allena Iversona.

Człowiekiem, który miał tego dokonać, był zatrudniony w 2013 roku Sam Hinkie, którego ja określiłbym Napoleonem wśród GM-ów. Radyklany, konsekwentny i przede wszystkim – z wizją. Człowiek, który nie bał się odważnych decyzji, trzęsienia ziemi w klubie czy krytyki. Można było się z nim zgadzać lub nie, ale nie można było powiedzieć o nim, że jest nijaki. Hinkie postawił na gruntowna przebudowę zespołu i budowanie jego trzonu na zawodnikach pozyskanych w drafcie. Tym sposobem po erze Iversona i po erze ligowego średniactwa nadeszła era… Tankowania. Hinkie dał sobie 5 lat na dokonanie przewrotu w drużynie. Było to 5 lat najgorszych wyników w historii klubu, 5 lat wyborów w drafcie i 5 lat szukania talentów, których inne drużyny nie chciały.

W zespole rozpoczęła się rewolucja. Drużynę po kolei opuszczali najlepsi gracze: Iguodala, „Sweet” Lou, Jrue Holiday i w końcu również Michael Carter-Williams, który nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Wszyscy oni znaleźli nowych pracodawców, a w zespole rozpoczął się „THE PROCESS”. Jego pierwszą twarzą był Nerlens Noel – atletyczny center drużyny Kentucky, którego Sixers pozyskali w drafcie. Prawa do niego nabyli w drodze wymiany z Pelicans, poświęcając Jrue Holidaya. Na Noela niestety przyszło nam poczekać. Wybrany bowiem został z kontuzjowanym kolanem, które to zmusiło go pauzowania przez cały sezon. Hinkie jednak nie ubolewał, gdyż wiedział, że Noel to nie franchise player, a takiego widział w nadchodzącym naborze.

Kolejny draft miał okazać się tym przełomowym, a Hinkie nie krył się z zamiarem pozyskania w nim fenomenalnego Kanadyjczyka porównywanego do samego LeBrona Jamesa – Andrew Wigginsa. Wyjściem awaryjnym miał być wcale nie gorszy, bardziej rozwinięty, lecz może nie aż tak utalentowany skrzydłowy – Jabari Parker. Jednak w trakcie sezonu oczy skautów zaczęły skupiać się na koledze z zespołu Wigginsa. Na Kameruńczyku, nieopierzonym centrze, którego przygoda z koszykówką zaczęła się zaledwie kilka lat wcześniej – Joelu Embiidzie. Obdarzony niezwykłymi warunkami fizycznymi i robiący błyskawiczne postępy center Kansas wysunął się na pierwszą pozycję w większości przeddraftowych mocków. Wydawać się mogło, że Sixers, którzy swoją grą skazani byli na miejsce w pierwszej trójce draftu, nie mogą dokonać złego wyboru.

Trudno pisać o pechu, gdy świadomie wybiera się zawodnika z kontuzją. Jednak kolejny draft ułożył się w najgorszy możliwy sposób dla klubu z Philadelphii (oczywiście gdy spojrzy się na niego z perspektywy ówczesnych wydarzeń). Sixers będący drużyną z najgorszym bilansem w lidze wylosowali dopiero numer 3! Nikt jednak bardziej się tym nie przejmował, bo przecież wybrany miał zostać ktoś z trójki: Wiggins, Parker, Embiid. Tak naprawdę nie było wiadomo, kto zostanie wybrany z jakim numerem, ponieważ cała trójka reprezentowała bardzo wysoki poziom. Wszystko jednak skomplikowało się, gdy pojawiły się plotki o rzekomej kontuzji Joela Embiida, co gorsza kontuzji stopy, która w przypadku centrów o pokaźnych rozmiarach może nie być dobrym zwiastunem. Ostatecznie Cavs postawili na Wigginsa, a Bucks na Parkera. Sixers stanęli przed trudnym wyborem: brać wielki talent obarczony dużym ryzykiem czy zagrać bezpiecznie i wybrać kogoś pewnego, w 100% zdrowego i gotowego do gry w najbliższym sezonie? Hinkie postawił na najlepszego dostępnego gracza – Joela Embiida. Kontuzja niestety okazała się być na tyle poważna, że Kameruńczyk musiał poddać się operacji.

Sixers wzmocnień poszukiwali nie tylko w draftach. Zatrudniali wielu graczy, którzy nie znaleźli uznania w oczach trenerów pozostałych 29 drużyn. Przez skład Sixers przewinęło się naprawdę sporo graczy, nie sposób teraz wszystkich wymienić. Jednak warto było przesiewać D-League, zapraszać na ligi letnie graczy niewybranych w drafcie i szukać kogoś, kto może okazać się cennym nabytkiem i ważnym ogniwem drużyny, która za niedługi czas miała stać się liczącym graczem w walce o tytuł. Tym sposobem w drużynie na stałe miejsce swoje znaleźli T.J. McConnell i Robert „RoCo” Covington. Dwójka graczy, którzy swoje miejsce w NBA wywalczyli uporem i ciężką pracą. Wcześniej niechciani w żadnym klubie, natomiast teraz „mile widziani” przez każdego trenera i GM-a.

Nadszedł kolejny sezon w którym kibice nie mogli oglądać zawodnika wybranego w drafcie, bowiem kontuzja stopy Embiida była na tyle poważna, że wyeliminowała go z gry na całe rozgrywki. Jahlil Okafor i Karl Anthony Towns to dwójka centrów, którzy skupiali na sobie uwagę scoutów. Pierwszy mobilny i bardzo utalentowany ofensywnie, drugi bardziej „surowy”, ale z większym potencjałem i lepszą obroną. Sixers jednak po powrocie do gry Nerlensa Noela i leczącym się Embiidem chcieli pozyskać zawodnika na pozycję 1-2. D’Angelo Russell miał być odpowiedzią na braki kadrowe zespołu i kolejnym ważnym elementem w układance Hinkiego. Kolejny draft i ponownie Sixers musieli zadowolić się wyborem z numerem 3. Towns wylądował w Minnesocie, Russella wybrali Lakers, a Hinkie tym razem zagrał bezpiecznie i odpuścił Kristapsa Porzingisa, pomimo faktu, że ten spisywał się rewelacyjnie na workoutach i zrobił duże wrażenie na scoutach. Łupem Sixers padł Jahlil Okafor. Trzeci draft i trzeci center trafił do składu drużyny pozyskany z pierwszorundowego wyboru. Okafor wobec kolejnej operacji kontuzjowanej stopy Joela, która ponownie wykluczyła go z gry na kolejny sezon, został zawodnikiem pierwszej piątki i wspólnie z Noelem mieli stanowić podkoszowy duet. Jahlil jako debiutant rozegrał swój najlepszy sezon w dotychczasowej karierze, jednak już od pierwszych występów widać było jego braki w defensywie. Kolejne sezony nie przyniosły poprawy w grze młodego centra, co poskutkowało odsunięciem go od gry i ostatecznie oddaniem do Brooklyn Nets m.in. za ligowego średniaka Trevora Bookera, z którego Phila i tak miała większy pożytek.

2016 rok okazał się być ostatnim Sama Hinkiego w roli GM-a, a zastąpił go Bryan Colangelo, który odziedziczył po Hinkie’m masę talentu, wyborów w drafcie, dużo miejsca na nowe kontrakty i nieco bałaganu, który trzeba było posprzątać.

Przed zbliżającym się draftem na ustach wszystkich scoutów byli rewelacyjni skrzydłowi – Ben Simmons z LSU i Brandon Ingram z Duke. Pierwszy porównywany do Magica Johnsona i Lebrona Jamesa, drugi z uwagi na budowę ciała i grę ofensywną do Kevina Duranta. Loteria wreszcie ułożyła się pomyślnie i Sixers mogli wybierać jako pierwsi. Pomimo, że pozornie styl gry Ingrama lepiej pasował do zespołu, to dla Coloangelo wybór był prosty – Simmons! Kibice Philly byli podzieleni w sprawie wyboru i wielu widziało Ingrama w uniformie Sixers (sam do nich należałem; pomimo, że Simmons był graczem lepszym, to Ingram wydawał się lepszym „fitem”). Jednak nikt nie ubolewał nad wyborem Bena. O Ingramie szybko zapomniano i rozpoczęła się „Benoforia”, szczególnie po jego występach w Summer League, gdzie pokazał, że widzi to czego inni gracze nie są w stanie dostrzec, a sposób w jaki dostarcza piłkę do partnerów faktycznie przypomina samego Magica.

This Starts Now – takie hasło wypuścili włodarze klubu przed rozpoczęciem sezonu 2016 – 2017 jednoznacznie sugerując, że era tankowania się zakończyła. Joel Embiid wreszcie wyleczył kontuzje i mógł postawić nogę na parkiecie pierwszy raz od ponad 2 lat. Dario Sarć pozyskany 2 lata wcześniej wypełnił zobowiązania wobec swojego tureckiego pracodawcy i również mógł dołączyć do zespołu. Tak jak Simmons, który przy wzroście 208 cm miał zostać pierwszym playmakerem w drużynie. Cóż my jako kibice mogliśmy powiedzieć? Future is Bright – tak mówiono w Philadelphii. Jednak rzeczywistość pisze swoje scenariusze, a Bright może zamienić się na Dark. Wszystko sypać się zaczęło gdy ostatniego dnia obozu przygotowawczego podczas treningu kontuzji stopy doznał… Ben Simmons. Kolejny zawodnik wybrany w drafcie, którego czekała roczna przerwa w grze. Gwoździem do trumny okazała się kontuzja kolana Joela Embiida, która wyeliminowała go z gry do końca sezonu po rozegraniu zaledwie 31 meczów. Na otarcie łez kibicom pozostała jedynie bardzo dobra gra Sarica, który (nie licząc w tym wyścigu Embiida) w mojej opinii został okradziony z nagrody dla najlepszego debiutanta.

W ostatnim drafcie Coleangelo stawał na rzęsach, żeby móc raz jeszcze mieć pierwszeństwo wyboru w nadchodzącym naborze. Szczególnie wobec faktu, że w zasadzie liczyło się tylko jedno nazwisko – Fultz. Sztuka ta udała się i Bryan dogadał się z Celtics, którym zależało na zbudowaniu zespołu gotowego do walki o trofeum mistrza już w najbliższym sezonie, w związku z tym nie mieli czasu na rozwijanie talentu Fultza. Co innego Sixers. Phila za pierwszy wybór oddała swój nr 3 i wybory pierwszorundowe w kolejnych latach. W Philadelphii ponownie nastała euforia! Play Offs dla drużyny tak naszpikowanej talentem to miała być tylko formalność! Człowiek myśli w takich chwilach – „zbyt piękne, aby było prawdziwe”. Tak też się stało i piękny sen zakończył się zaraz na początku bieżącego sezonu. Markelle Fultz doznał kontuzji barku, która pozbawiła go jego największego atutu – dobrego rzutu. Po rozegraniu 3 pierwszych spotkań sezonu został posadzony na ławce i rozpoczął żmudną rehabilitację prawego barku. Nikt jednak nie podejrzewał, że kontuzja jakich wiele w sporcie przerodzi się w jedną z najdziwniejszych jaką widział świat sportu. „Amnezja rzutowa” takim mianem określono „uraz” jakiego nabawił się utalentowany obrońca, numer 1. draftu. Mówiąc w dużym skrócie: zawodnik po prostu zapomniał, oduczył się, zgubił (chyba nie ma tutaj prawidłowego określenia) dawną mechanikę rzutu. Pomimo oświadczeń, że kontuzja jest wyleczona, Fultz nie był gotowy do gry i cały czas trenował próbując odzyskać dawną skuteczność.

Niespodziewanie jednak w ostatnim tygodniu marca wrócił na parkiet i pokazał, że jednak z owej amnezji go wyleczono, a on sam potrzebuje jedynie trochę czasu, żeby wrócić do pełnej dyspozycji i grać na wysokim poziomie. Kibice odetchnęli z ulgą, drużyna gra świetny basket, jest chemia, jest już pewny awans do Play Offs, są wyniki i realne szanse na zajęcie 3. miejsca w konferencji. Drugi mecz Fultza i bark, który wyeliminował go z gry na większość sezonu, tym razem eliminuje z gry do końca sezonu najlepszego gracza Philly i chyba najlepszego centra w lidze – Joela Embiida. W niepozornym starciu przy stawianiu zasłony Joel zderzył się z owym barkiem Markelle’a i doznał wstrząsu mózgu oraz złamania kości oczodołowej. Na całe szczęście uraz nie okazał się być na tyle groźny, aby pozbawić Embiida gry w fazie Play Offs. Oglądając Joela opuszczającego parkiet po doznanej kontuzji zastanawiałem się, co jeszcze może spotkać Sixers, którzy chyba limit pecha mieli już dawno przekroczony.

Bryan Colangelo miał za zadanie uformować drużynę z talentu zgromadzonego przez Hinkiego. Dodanie doświadczenia, zbudowanie chemii… Krótko mówiąc zbudowanie mechanizmu, w którym wszystko ze sobą dobrze współpracuje: od zawodników poczynając, na zarządzie kończąc. Trzeba przyznać, że Colangelo odrobił lekcje. Sprowadził do zespołu Ersana Ilyasove, doświadczonego Turka, oddał Nerlensa Noela za walecznego Justina Andersona, a w bieżącym sezonie sprowadził ponownie Ersana oraz wyśmienitego włoskiego strzelca – Marco Belinelliego. Sixers wreszcie zaczęli grać basket efektywny i efektowny, przyczyniając się do szeroko uśmiechniętych twarzy kibiców i rąk unoszonych do góry w geście triumfu.

Pomimo faktu, że nie do końca zgadzałem się i w dalszym ciągu trudno mi zaakceptować strategię celowego „tankowania” wdrożoną przez Sama Hinkiego, to z pełna odpowiedzialnością mogę napisać, że proces zadziałał.

6 myśli na temat “„Trust the process”, czyli powrót na szczyt usłany pechem

  • 2 kwietnia 2018 o 20:09
    Permalink

    Jak dla mnie z tych wszystkich draftów wybraliśmy najlepiej jak mozna. Wiadomo były błędy typu wybranie Okafora majac juz dwoch C w składzie.TYlko że nie wybierając Okafora pewnie byśmy nie mieli Simmonsa
    Prawda jest taka że Embiid i Simmons to sa gracze robiący roznicę/ Gdzie byśmy byli mając np Wigginsa czy Parkera? Pewnie byśmy się błąkali po dnie jak Suns czy Magic.
    KAT, Wiggins, Booker czy Porzingis nie mają tego czegoś co mają ci dwaj. Mogę sie załozyc że żaden z nich nie zdobędzie mistrzostwa jako lider swojej ekipy, ewentualnie przyjdzie do nich Lebron i pomoze chłopakom. My mamy tyle talentu ze za sezon czy dwa „sky is the limit”

    Odpowiedz
  • 3 kwietnia 2018 o 10:36
    Permalink

    Zgadzam się z Hetmanem tutaj. Proces mógł być kompletny dużo szybciej, ale już wybranie Giannisa zamiast MCW i wybór Jabariego Parkera, którego pewnie wzięlibyśmy zapewne mając drugi numer czyli ruchy Bucks i przykładowo jeszcze zachowanie Paytona spowodowane brakiem PG (brak MCW) zamiast Sarica spowodowałoby, że w sezonie 2014/2015 wskoczylibyśmy do środka tak jak oni zrobili i nie byłoby ani Simmonsa, ani Fultza ani Embiida i Sarica czy też Covingtona ( posiadanie Giannisa). Wiadomo, że Bucks mają swoje problemy z kontuzjami i być może za sezon czy dwa na dobre odpalą co nie zmienia faktu, że od 3 sezonów są w środku tabeli a my w przeciągu jednego sezonu przeskoczyliśmy praktycznie z dna do topu. Ta cała kumulacja pecha i bardzo ostrożnego postępowania z Embiidem czy Simmonsem którzy mogli wrócić bez problemu szybciej do gry spowodowała, że teraz mamy taką ilość talentu, dodatkowo bardzo do siebie dopasowaną, że nie oddałbym tego za nic. Ten pech może się okazać dla nas zbawienny gdyż utrzymał nas przez lata na dnie, pozwolił zbierać najlepsze assety, które stworzyły z nas ekipę, która ma potencjał dominować przez lata. Chociaż nie ukrywam, że ten poniekąd szczęśliwy pech najlepiej aby zamienił się w czyste szczęście wynikające z kolejnych zwycięstw i oglądania naszych gwiazd w pełni formy :)

    Odpowiedz
    • 3 kwietnia 2018 o 10:59
      Permalink

      Też się z tym zgadzam. Rzeczywistość pisze swoje scenariusze. Jednak piszac tekst chcialem pokazac, ze z perspektywy owczesnych wydarzen nic nie ukladalo sie po naszej mysli. Jakby na to jednak nie patrzeć to los nas nie oszczedzal

      Odpowiedz
      • 3 kwietnia 2018 o 11:26
        Permalink

        Jasne, bardzo fajny tekst pokazujący przez co wszyscy przechodziliśmy i pod tym podpisuję się także obiema rękami. Jak jednak widać, to póki co można powiedzieć, że warto było cierpieć przez te lata :)

        Odpowiedz
  • 3 kwietnia 2018 o 13:14
    Permalink

    Patrząc z perspektywy czasu to mieliśmy naprawdę dużo szczęścia że to właśnie u nas są Embiid i Simmons, zawodnicy którzy się trafiają raz na dekadę.
    Wystarczyło raz wybierać z innym numerem lub wziąć innego zawodnika i cytując klasyka „cały misterny plan wpiz…”
    Nieraz były dyskusje że można było wziąć Bookera czy Porzingisa zamiast Okafora. Tylko że wtedy z dużą pewnością nie mielibyśmy Simmonsa.
    Bookerow czy Wigginsow jest dwudziestu w lidze a takich jak Simmons żadnego.

    Odpowiedz
  • 3 kwietnia 2018 o 18:19
    Permalink

    Dla mnie ta historia zawsze będzie słodko-gorzka. Nie było tak, że Hinkie dostał playoffowy team, bo „zarząd klubu doszedł do wniosku, że trzeba coś zmienić, by Sixers znowu stali się marką”. Najpierw spalili ziemię niemal do zera trejdując po Bynuma. Oddali Iggy’ego w prime, utalentowanego Vucevicia, przyszłe draft picki. Hinkie odziedziczył zespół z jednym solidnym starterem (Jrue), a reszta to były zgliszcza. Jak to przyrównać do startu Colangelo, który miał Embiida, 1st rd pick w drafcie Simmonsa, czyściutkie salary, wszystkie przyszłe picki Philly + LAL + SAC i swap z Sacramento?

    Nie bardzo rozumiem też poniższy akapit:
    „Hinkie dał sobie 5 lat na dokonanie przewrotu w drużynie. Było to 5 lat najgorszych wyników w historii klubu, 5 lat wyborów w drafcie i 5 lat szukania talentów, których inne drużyny nie chciały.”

    Hinkie ustalił z właścicielem klubu, że tyle trzeba na przebudowę. Dlatego zgodził się przyjść do Filadelfii. Potem został oszukany. 2.5 roku później Harris sprowadził Jerry’ego Colangelo i to był już koniec swobody działań Sama.

    Piszę to tym, bo nie można zamiatać tej historii pod dywan i dziś, kiedy Sixers wracają do playoffs, stawiać na równi Hinkiego i Colangelo, jako twórców tej ekipy. Fajnie, że Bryan nie spieprzył sytuacji, którą zastał po Samie. Fajnie, że wzmocnił ławkę role playerami. Ale gdybym miał określić jego rolę w tym procesie, to póki co nazwałbym go właśnie role playerem, podczas gdy Hinkie był superstarem kalibru MVP. Myślę też, że zasługi za budowanie chemii w drużynie bardziej należą się Brownowi i Embiidowi niż Colangelo.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *