Sixers – Bulls 112:105

Po emocjach związanych z meczem Polska – Hiszpania, czas na powrót do amerykańskiej codzienności. Pojedynek z Bulls gospodarze musieli rozegrać bez Bena Simmons’a, pomysłem było wejście z animuszem na parkiet od pierwszej minuty i szybkie zyskanie przewagi. Jak zaplanowali, tak zrobili i dzięki dominacji Embiid’a, trójkom Green’a i aktywności w obronie Thybull’a szybko udało się wyjść na kilku punktowe prowadzenie. Przez ten czas wyłączony z gry został też praktycznie LaVine, który doszedł do głosu dopiero po wejściu rezerwowych i to za jego sprawą na koniec kwarty przewaga Sixers wynosiła zaledwie dwa oczka (32:30).

Druga piątka wyraźnie nie radzi sobie ostatnio, od kiedy brakuje Miltona. Nie inaczej było i tego wieczora, bo chwilę po rozpoczęciu drugiej ćwiartki goście byli już na prowadzeniu. Jedynym jasnym punktem był Howard, który masowo zbierał piłkę spod obu tablic. Ponowne prowadzenie przyniósł dopiero powrót starterów na parkiet. Seria 7:0 pozwoliła wrócić na właściwe tory. W składzie Bulls brakowało Markannen’a, ale jestem pewny, że i on nie byłby wstanie przeciwstawić się Joel’owi. Na dowód dominacji Sixers w pomalowanym, w jednej akcji Embiid i Harris zbierali piłkę czterokrotnie, za co zostali nagrodzeni owacją od Rivers’a. Wynik do przerwy – 58:53.

Spotkanie w drugiej połowie kompletnie nie zmieniło swojego oblicza, a nawet podążało tym samym schematem. Sixers uciekali na kilka – maksymalnie 10 oczek, po czym Bulls odrabiali straty, ale nie byli w stanie doprowadzić do choćby wyrównania. Udało się to dopiero po kolejnym taki już „cyklu”, na początku 4 kwarty, ale było to prowadzenie jednopunktowe i po chwili znowu Philadelphia odskoczyła na kilka oczek. W końcówce wyraźnie więcej wziął na siebie LaVine, ale co z tego, skoro po drugiej stronie parkietu swój najlepszy dorobek punktowy w karierze śrubował Joel Embiid – 50 punktów. Może jedynie żałować, że na trybunach nie było jego fanów, ale jestem przekonany, że jeszcze nie raz poprawi ten wynik, gdy już hale się zapełnią.

Wynik po końcowej syrenie 112:105. Warto zajrzeć sobie w pogłębione statystyki tego spotkania, wszyscy gracze z ławki zanotowali wyraźnie ujemny bilans i wypadli po prostu słabo w stosunku do rezerwowych Byków. Miejmy nadzieję, że Simmons i Milton szybko uporają się z urazami, bo o ile starterzy są w stanie poradzić sobie bez nominalnego rozgrywającego, to drugi garnitur nie posiada zawodników, którzy potrafiliby samodzielnie ograć obronę rywali.

5 myśli na temat “Sixers – Bulls 112:105

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *